Cud w Andach

Długa i burzliwa dyskusja nad prawem do zjadania ciał towarzyszy wynosi "Śnieżne bractwo" ponad najprostsze schematy kina survivalowego. Film dryfuje wtedy ku poważnemu moralitetowi, ujawniając
13 października 1972 roku. W spowitych chmurami Andach, na granicy między Chile i Argentyną, dochodzi do tragedii. Samolot przewożący 45 osób rozbija się o górski lodowiec. Część podróżnych ginie na miejscu, reszta musi sobie poradzić w ekstremalnie trudnych warunkach. Wysokość ponad 3000 m n.p.m., niskie temperatury, małe zapasy jedzenia, a wokół zaśnieżona dolina. Szanse na przeżycie wydają się minimalne. Większość ocalałych z katastrofy to urugwajscy rugbiści, którzy lecieli na ważny mecz. Ich młodzieńcze, roześmiane oblicza nawiedzają teraz strach i niepewność. Czy ekipa ratunkowa przybędzie na czas? Kto przetrwa, a kto już nigdy nie ujrzy bliskich? Dramatyczny epizod potrwa znacznie dłużej niż przypuszczają bohaterowie, wystawiając na próbę nie tylko ich pokiereszowane ciała, ale i pełne wątpliwości umysły. 


"Śnieżne bractwo" zainspirowała prawdziwa historia, która znalazła swoje odbicie w popkulturze nieraz. Za podstawę scenariusza posłużyła zresztą książką Pablo Vierciego, w której dziennikarz kreślił obraz tragedii z perspektywy wszystkich ocalałych. Reżyser J.A. Bayona wiernie trzyma się faktów, ale kręci zarazem efektowne widowisko będące mariażem kina katastroficznego i survivalowego. Trzeba oddać hiszpańskiemu twórcy, że utrzymuje realizacyjne standardy na najwyższym poziomie. Na korzyść filmu działa choćby wyrazisty kontrast między ciasnym kadrowaniem we wraku samolotu, a szerokimi panoramami odsłaniającymi zwodnicze piękno Andów. Paradoksalnie, właśnie zniszczona maszyna staje się jedynym schronieniem dla bohaterów, natura przytłacza, przeraża i odbiera nadzieję. Zachwyca też dbałość o szczegóły scenograficzne i charakteryzatorskie, budująca wrażenie realizmu i wysokiego prawdopodobieństwa filmowanych sytuacji. Tak samo wiarygodnie wypada scena zasypania kadłuba przez lawinę, co widok wychudzonych, marniejących w oczach twarzy rannych pasażerów. Bayona wie, że epickie, wysokobudżetowe kino musi doskonale wyglądać, by nie wzbudzać żadnej podejrzliwości u widza. Nie zniża się na szczęście do estetyzacji i fetyszyzacji ekranowej rzeczywistości, pilnuje, by krew, pot, łzy i brud dominowały na pierwszym planie. Jego wizja jest na tyle plastyczna, że ani drastyczne obrazki z katastrofy, ani zbliżenia na rozpadające się ciała postaci nie każą odwracać wzroku od ekranu. Nie ma tu przesady, taniego szoku i eksploatacji, które bywają problemami kina gatunkowego.  

Zostawmy jednak formę i estetykę, skupmy się na międzyludzkich relacjach i warstwie emocjonalnej. "Śnieżne bractwo", zgodnie z tytułem, stawia na bohatera zbiorowego. Narratorem i najlepiej zarysowaną postacią jest wprawdzie Numa, ale reżyser pozwala nam usłyszeć wielogłos i spojrzeć na całą galerię charakterów. Decyzja, by portretować grupę przyjaciół, a nie podążać za charyzmatyczną jednostką, okazuje się pułapką. Mimo imponującego metrażu, Bayonie nie starcza czasu na pogłębienie więzi między widzem i kilkunastoma mężczyznami. Nawet o wyróżniających się członkach drużyny, jak Marcelo, Nando czy Roberto, nie wiemy zbyt wiele; ich historie, plany i myśli pozostają zaskakująco rozmyte. Co gorsza, kiedy ekran wypełniają napisy z nazwiskami i wiekiem zmarłych, ich śmierć nie zyskuje odpowiedniego ciężaru. Zwyczajnie trudniej przejąć się losem kogoś słabo znanego lub praktycznie obcego. Autor nie rozdziela po równo uwagi między bohaterów, niektórych błyskawicznie traci z oczu, innych kojarzymy jedynie z imienia. Paczka sportowców przypomina czasem zbiorowisko przypadkowych ludzi. Najmocniejsze dramaturgicznie fragmenty wydarzają się jednak tam, gdzie wybucha konflikt. Długa i burzliwa dyskusja nad prawem do zjadania ciał towarzyszy wynosi "Śnieżne bractwo" ponad najprostsze schematy kina survivalowego. Film dryfuje wtedy ku poważnemu moralitetowi, ujawniając swój szlachetniejszy rdzeń. Podobny potencjał skrywa rozmowa schorowanego Arturo z Numą, w której wiara w Boga i modlitwa zostają zderzone z wiarą w determinację i hart ducha kolegów. Ekstremalne okoliczności, w jakich znaleźli się bohaterowie, weryfikują przecież ich światopogląd, ideały, młodzieńczy optymizm i naiwność.  Pytania o sens cierpienia czy znaczenie wspierającej się wspólnoty są zaś nie mniej istotne od kwestii przetrwania górskiego horroru.   

 
"Śnieżne bractwo" nie boi się patosu i dramatyzmu, a efekt skutecznie podbijają kompozycje Michaela Giacchino przywołujące ducha wzniosłej, religijnej muzyki. Dzięki temu cały czas czujemy na barkach skalę i wagę autentycznych wydarzeń, które stały się świadectwem ludzkiej niezłomności i heroizmu. Bayona uderzał w podobne tony, realizując "Niemożliwe" o tsunami pustoszącym azjatyckie wybrzeże. W obu przypadkach scenariusz nie zamienia jednak bohaterów w nadludzkich gladiatorów. Wręcz przeciwnie, możemy się łatwo utożsamić z walczącymi o przetrwanie osobami, które mówią i działają tak jak my. Czasem impulsywnie i instynktownie, targane egoizmem i bezsilnością, a czasem gotowe na największe poświęcenia z myślą o innych. W "Śnieżnym bractwie" doświadczenie ocalałych wydaje się na dodatek bardziej namacalne i fizyczne. Od mozolnej wędrówki w topniejącym śniegu po niecierpliwe trwanie w zasypanym wraku samolotu. Ukazanie całego spektrum cielesnych i mentalnych wyzwań nie wyklucza dodania zdrowej dawki humoru. Scena, gdy kumple składają rymy i rozbawiają się nawzajem, momentalnie rozjaśnia opowieść i tylko potwierdza, że szukamy dystansu również w najmroczniejszych rozdziałach życia. Lekki nadmiar czuć jedynie we łzawym finale, ale Bayona nie przekracza granicy dobrego smaku. Film zebrał więc dobrze znane elementy, wsparł je na faktach i nie zawalił się pod sporymi ambicjami twórców. Efekt? "Śnieżne bractwo" przetrwa próbę czasu. 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones